Powrót do rzeczywistości musiał być bolesny dla Wall Street. Tym bardziej, im dłużej rynek akcji ignorował nasilające się sygnały ostrzegawcze. A te sukcesywnie pojawiały się właściwie już od lipca bieżącego roku. Już wtedy można było zauważyć, że „paliwa” do długoterminowych wzrostów cen akcji zaczyna brakować. Natomiast kłopotów dosyć szybko przybywać. To właśnie na przełomie lipca i sierpnia wygasał wiosenny program stymulacyjny rządu amerykańskiego. I pojawiły się poważne rozbieżności między Demokratami i Republikanami co do kształtu kolejnej regulacji wspierającej gospodarkę, uniemożliwiające uchwalenie kolejnej tego typu ustawy.
Ponieważ kursy akcji na Wall Street pięły się wówczas jeszcze do góry, bezrobocie spadało, a pandemia chwilowo lekko osłabła, to problemy legislacyjne z nowym pakietem stymulacji fiskalnej traktowane były jako przejściowe. I dominowała narracja, że przecież już niedługo „jakoś się dogadają”. Jak nie w sierpniu, to we wrześniu, a z pewnością przed wyborami listopadowymi. Jak naiwne było to podejście widać dziś, gdy na pakiet stymulacyjny nie ma szans przed wyborami, a zaczyna się dyskusja o realnym terminie – teraz już trójstronna między Demokratami, Republikanami i obecnym prezydentem. Paradoksalnie, co do terminu osiągnięcia porozumienia jednakowe stanowisko prezentują Demokraci i Donald Trump (jak najszybciej po wyborach), a odmienne wyraża przewodniczący senackiej większości republikańskiej, który widzi na to szansę dopiero w 2021 r.
Ignorowano na rynkach również fatalne podejście rządu amerykańskiego do zabezpieczenia społeczeństwa przed prawdopodobną – według epidemiologów – jesienną falą wzrostu zakażeń koronawirusem. Jakby uwierzono w hasła propagandowe kampanii prezydenckiej Trumpa, lekceważące zagrożenie i próbujące odciągnąć uwagę opinii publicznej od blamażu w zakresie ochrony zdrowotnej w obliczu pandemii. Optymizm rynkowy okazał się tak duży, że nawet dosyć otwarcie przyznający się do planu podwyżki podatków (zwłaszcza korporacyjnych) Joe Biden, prowadzący w sondażach wyborczych, nie stanowił problemu dla zwolenników tezy o nowej długoterminowej hossie na Wall Street. Tak samo zresztą, jak enuncjacje obozu prezydenckiego o możliwym zakwestionowaniu wyniku wyborów w razie zwycięstwa kandydata Demokratów.
Tym sposobem Wall Street pompowało sobie balonik, odcinający wiele wycen rynkowych od rzeczywistości. Pierwszy sygnał ostrzegawczy przyszedł we wrześniu wraz z lekkim tąpnięciem na rynku akcji. Jednak dosyć szybko straty zostały niemal odrobione, a w zanadrzu pozostały jeszcze październikowe publikacje danych finansowych za III kwartał. Oczekiwano, że będą doskonałe, bo i poprawa sytuacji gospodarki nie pozostawiała wątpliwości. Tak szybkiego wzrostu PKB (33,1% w ujęciu annualizowanym wg amerykańskiego sposobu liczenia), USA nie doświadczyły nigdy w historii. Ale jakby zapominano, że stało się to po bezprecedensowym spadku PKB w II kwartale (31,4%) i równie niespotykanej dotąd kumulacji stymulacji fiskalnej i monetarnej.
Jednak dobre dane ze spółek nie podtrzymały wzrostów na giełdzie. Ważne są perspektywy, które teraz wyglądają wyjątkowo mgliście. A tego, czyli dużej dozy niepewności, najbardziej nie lubią inwestorzy. I w sferze realnej, i na rynkach kapitałowych. Wstrzymują się z inwestycjami, kumulują gotówkę na trudne czasy i czekają. Okres tego wyczekiwania może się znacznie wydłużyć, ponieważ zarówno procedury polityczne, jak i procesy społeczne są rozłożone w czasie i wyklarowanie sytuacji może zająć wiele tygodni, a nawet miesięcy. Z kolei pandemia nie czeka i wielu epidemiologów amerykańskich widzi duże ryzyko pogorszenia się sytuacji już w najbliższych tygodniach. Niestety, wiele wskazuje na to, że rosnąca zmienność cen na Wall Street na początku września i pod koniec października to tylko zapowiedzi kolejnych tego typu „atrakcji” tej jesieni. A może i zimy.
(Alfred Adamiec – Private Wealth Consulting)