Jednym z najważniejszych argumentów kwestionujących wizję nadchodzącej recesji bądź głębokiego spowolnienia gospodarki amerykańskiej jest świetna sytuacja na rynku pracy. Uważa się, i to dosyć powszechnie, że poziom bezrobocia nie wyższy od 4% (a taki utrzymuje się już od roku) oraz ciągłe tworzenie nowych miejsc pracy są objawem utrzymującej się siły gospodarki. A w dodatku tak niski stan bezrobocia osiągnięto przy poziomie zadłużenia gospodarstw domowych dalekim od skrajnego. Miałoby to oznaczać, że poziom optymizmu konsumentów nie doszedł jeszcze do finalnego etapu -euforii. A więc – zgodnie z logiką zachowań społecznych – mamy przed sobą kilka miesięcy albo nawet kwartałów wzrostu konsumpcji. Napędzanej już nawet nie wyraźnym wzrostem wynagrodzeń, bo o to trudno w obecnych czasach, ale ochoczym zadłużaniem się gospodarstw domowych w poczuciu niskiego ryzyka utraty pracy, czyli bieżących dochodów.
Warunek jest utrzymanie zatrudnienia na obecnym poziomie i niskiego poziomu bezrobocia. Ubiegłotygodniowe dane pozornie dały asumpt do optymistycznych wniosków, że taki stan rynku pracy na razie udaje się utrzymać. Jednak głębsze analizy nieco mącą tę wizję. Po pierwsze w I kwartale bieżącego roku liczba zwolnień z pracy wyniosła ponad 190 tys., czyli o 35% więcej niż rok wcześniej. To najgorszy rezultat początkowego kwartału roku od 10 lat. Wprawdzie liczni ekonomiści uspokajają, iż te cięcia etatów wynikały z wyprzedzających ruchów przedsiębiorców obawiających się recesji, a obecnie prognozy na ten rok nieco się poprawiły. Ale te liczby pokazują potencjał negatywnych zmian na amerykańskim rynku pracy w sytuacji, gdyby jednak gospodarka USA nie uniknęła stopniowego obniżenia tempa wzrostu. Rynek pracy za oceanem jest znacznie bardziej elastyczny niż w Europie. Ma to swoje niezaprzeczalne plusy w czasie ożywienia po dołku koniunkturalnym. Jednak w fazie zniżkowej cyklu gospodarczego redukcja miejsc pracy bywa znacznie gwałtowniejsza niż na Starym Kontynencie. A to błyskawicznie przenosi się na skłonność do konsumpcji amerykańskiego społeczeństwa.
Inną wątpliwość budzi struktura wiekowa wzrostu miejsc pracy od czasu ostatniego kryzysu. Największym beneficjentem jest pokolenie „baby boomers”, ponieważ zatrudnienie w tej grupie (powyżej 55 lat) wzrosło w ciągu tych 10 lat aż o 36,3%. A bezrobocie wynosi tylko 2,7%, czyli aż o 1,1 punktu procentowego mniej niż dla całej populacji. Jednak z pewnością nie jest to wymarzona grupa dla pożyczkodawców. A i sami najstarsi pracownicy nie są też skorzy zaciągać długi dla zwiększenia konsumpcji. Przecież oni właśnie dlatego zaktywizowali się zawodowo, bo zorientowali się po kryzysie, że zgromadzonych zasobów – po odjęciu obciążającego ich zadłużenia – nie wystarczy na spokojne życie na emeryturze. Nie będą więc teraz zwiększali konsumpcji zaciągając dodatkowe długi.
Inny problem występuje w grupie pracowników między 40 a 54 rokiem życia. To ludzie już z pewnym majątkiem, na wyższych szczeblach kariery zawodowej i z wyższymi zarobkami. Cechują się więc bardzo cenną dla pożyczkodawców wiarygodnością kredytową. Chętnie też zwiększają poziom konsumpcji. Problem w tym, że akurat ta grupa najmniej skorzystała w ostatniej dekadzie ze wzrostu miejsc pracy, ponieważ liczba pracowników w tym wieku spadła w ostatnich 10 latach o około 4%. Ma to oczywiście związek z naturalnymi procesami demograficznymi, w tym starzeniem się społeczeństwa. Tym niemniej wpływ tego rozwarstwienia rynku pracy na gospodarkę raczej nie napawa już takim optymizmem, jak proste dane o bezrobociu i nowych miejscach pracy w USA.
Alfred Adamiec