Samozadowolenie inwestorów osiągnęło w drugiej połowie lipca niewyobrażalny wręcz poziom. Każde słabe i jeszcze słabsze dane makroekonomiczne traktowane były wzruszeniem ramion. „Przyjdzie walec i wyrówna”. Tym walcem miały być banki centralne, które według optymistów miały ochoczo najpierw obniżyć stopy procentowe, a potem znów włączyć do prądu drukarki banknotów. Paradoksalnie tylko czasem mocniejsze dane o konsumpcji, miejscach pracy, czy płacach w USA mąciły ten błogi nastrój wśród „byków”, ponieważ oddalały wizję zalewu rynków przez dodatkowy pieniądz.
Kwintesencją takiego optymistycznego podejścia okazał raport Goldman Sachs z mijającego tygodnia. Wskazuje on wprawdzie wysokie prawdopodobieństwo wyraźnego obniżenia tempa wzrostu zysków amerykańskich spółek (do tylko 3% rocznie), jednak jednocześnie oczekuje lekkiej poprawy w 2020 r. W ślad za tym bank podniósł prognozę poziomu indeksu S&P500 na koniec bieżącego roku do 3100 punktów, a przyszłego roku do wysokości 3400 punktów. Ta druga wysokość wydaje się całkiem atrakcyjna, nawet jeśli zważyć, że to perspektywa niemal 1,5 roku. Nic tylko kupować akcje! Co ciekawe, Goldman Sachs szczerze zauważa, że fundamentalna wycena wielu spółek raczej nie zmieni się zdecydowanie in plus. Bank liczy więc po prostu na większą ilość kapitału krążącego po rynkach w wyniku działań wspomnianego wyżej „walca” w postaci banków centralnych.
Pomijając już wcale nie tak pewne i mocne poluzowanie polityki monetarnej, zdumiewają argumenty analityków przeświadczonych o nieuchronności kontynuacji hossy na Wall Street. Stosują oni proste przyłożenie „linijki” (wzorca zachowań cen papierów wartościowych) utworzonej na podstawie trendów sprzed kilku lat, kiedy nastąpiło radyklane zwiększenie bilansów banków centralnych, do obecnych warunków rynkowych. A są one bardzo odmienne od tych z pierwszego „dodruku” pieniądza.
Taki skrajny – w stosunku do otaczających realiów – optymizm rynkowy zawsze pobudza do działania spekulantów. Odważnych, niepoddających się opinii większości. Nic dziwnego, że uaktywnił się również sławetny „Pięćdziesięciocentowiec”. To inwestor lub inwestorka wyraźnie lubujący się w kupowania opcji po cenie dokładnie 50 centów. Tydzień temu zakupił on/ona ponad ćwierć miliona opcji call na indeks VIX po takiej właśnie cenie. Opcje te wygasają 21 sierpnia (mają więc jeszcze przyzwoitą premię czasową) przy poziomie wykonania 20. W momencie zakupu VIX sytuował się poniżej 13, więc było to opcje zdecydowanie out of the money.
Podbudowę teoretyczną pod tego typu spekulację może stanowić analiza techniczna, która w ostatnich dniach coraz mocniej wskazywała nadchodzący kres niskiej zmienności rynku. Na to zwrócił również uwagę Sven Henrich z Norman Trader, który wręcz określił stan rynku jako gotowy na „VIXplozję”, czyli gwałtowny skok zmienności S&P500. Potrzebny był tylko pretekst. A taki dostarczył najpierw FED, a potem Donald Trump.
Czy widać szansę na dalszy wzrost zmienności i ruch w górę VIX? Analitycy z „dużą linijką”, czyli przykładający stare wzorce do nowych warunków zaprzeczają. Według nich przecież poprzednio luzowanie monetarne sukcesywnie wygaszało zmienność na wielu rynkach. Ale czy przypadkiem rynek już nie zdyskontował w pierwszym półroczu oczekiwań na stymulację pieniężną i niższą zmienność? A może teraz w tym względzie czekają nas głównie rozczarowania?
A na marginesie, „Pięćdziesięciocentowiec” zanotował już kilkusetprocentowe zyski na nabytych opcjach, o ile ich jeszcze nie sprzedał. Dziś VIX przekraczał przez pewien czas poziom 20, czyli opcje stały w tym okresie in the money. A może spekulant liczy na dalszy wzrost VIX w sierpniu i zyski rzędu kilku tysięcy procent na każdej z nich? Tego się raczej nie dowiemy, bo nie słychać, aby któryś ze spekulantów na rynku opcji miał upodobanie do jakieś konkretnej ceny sprzedaży posiadanych walorów.
Alfred Adamiec