Sytuacja wokół umowy amerykańsko-chińskiej wyraźnie zaostrzyła się. Nawet trudno już określać zakres ewentualnych porozumień jako czysto handlowe, bo powoli zaczyna nam się kształtować dużo szersze spektrum spraw, które ewidentnie stały polem konfrontacji między tymi mocarstwami. Administracja waszyngtońska wygląda na wyraźnie zaskoczoną takim obrotem sprawy, a jej kroki wydają się być obecnie chaotycznym miotaniem się w niewygodnej pozycji. Bo przecież miało być tak łatwo i przyjemnie. Sam Donald Trump zarzekał się, że „wygranie wojny handlowej z Chinami będzie łatwe”. Nie udaje się z Azjatami, to trzeba spróbować z Meksykiem.
Tymczasem rzeczywistość skrzeczy. W ostatnich wypowiedziach chińskich oficjeli pojawiły się wątki, których do tej pory nie poruszano w negocjacjach. Amerykanie dotąd traktowali deklaracje drugiej strony, że nie zgodzi się na naruszanie jej suwerenności, jako odmowę jakichkolwiek rozmów o kwestiach czysto ideologicznych, integralności terytorialnej, czy prawach człowieka. I to Trumpowi absolutnie nie przeszkadzało przy jego merkantylnym podejściu do polityki. Teraz Chińczycy podnoszą, że pojmują suwerenność również jako brak ingerencji w ich politykę ekonomiczną, strategię rozwoju gospodarczego i metody ich realizacji. A to już staje się trudne do przyjęcia dla USA, ponieważ właśnie strategia rozwoju Państwa Środka stanowi zagrożenie dla ochrony amerykańskiej własności intelektualnej i zasad wolnego handlu. Opiera się bowiem na wykorzystaniu nowoczesnych technologii, których w dużej części na razie Chińczycy ani nie mają, ani nie są w stanie opracować.
Jak dotąd koszty podwyższonych ceł na chińskie towary ponoszą, wg badań Międzynarodowego Funduszu Walutowego, głównie amerykańscy importerzy, a dalej konsumenci. To może z czasem skłonić administrację waszyngtońską do bardziej pojednawczych gestów. Optymiści, w tym duża część giełdowych analityków, mają nadzieję na pomyślny rezultat planowanego spotkania Trump –Xi na szczycie G20 w końcu czerwca w Osace. Jednak oczekiwania te mogą okazać się mocno na wyrost z wielu powodów, w tym jednego związanego z samą osobą obecnego prezydenta USA.
Tajemnicą poliszynela, ujawnianą częściowo przez amerykańskie media, jest niechęć Donalda Trumpa do podróży zagranicznych w oficjalnym charakterze. Podobnie do radzieckich genseków ma on poczucie, że ważne dla niego – jako prezydenta – i Ameryki sprawy rozgrywają się na krajowym podwórku. A jego nieobecność w USA może przynieść poważne negatywne skutki dla tej prezydentury. Stąd bierze się jego notoryczne skracanie zagranicznych wizyt, zmiana ich programu, odwoływanie spotkań, popełnianie dyplomatycznych gaf. Na obcym terenie czuje się on niekomfortowo, co często przykrywa swą arogancją. Wydaje się być wtedy jeszcze bardziej niecierpliwy niż zazwyczaj, a to rzutuje na relacje i wyniki rozmów z innymi przywódcami. Jest to ewidentnie jego pięta achillesowa jako szefa rządu. I mocno kontrastuje z azjatyckim nastawieniem na cierpliwość, wyważenie i przestrzeganie protokołu dyplomatycznego. A to wręcz ciąży na efektach dalszych działań w kierunku zawarcia porozumienia USA-Chiny.
Alfred Adamiec