komentarz tygodniowy

Chińczycy tego nie zaabsorbują

 

Unilateralna doktryna kształtowania stosunków międzynarodowych, tak mocno forsowana przez Donalda Trumpa, w istotnej mierze determinuje wiarygodność i trwałość porozumienia handlowego między USA a Chinami. Według tej koncepcji relacje pomiędzy krajami powinny regulować umowy dwustronny, a wielostronne pakty miałyby być jedynie wyjątkiem. To strony bilateralnego porozumienia mają monitorować i oceniać wywiązywanie się partnera z umów. A w razie potrzeby egzekwować ich wykonanie przy użyciu różnych narzędzi nacisku. Udział stron trzecich (np. organizacji międzynarodowych) jest tu zbędny. Amerykanie, a przynajmniej opcja reprezentowana przez obecnego gospodarza Białego Domu, przyzwyczajeni do pozycji supermocarstwa mają przy takim podejściu wyraźną przewagę nad zdecydowaną większością partnerów. Ale ku rozczarowaniu Trumpa nie działa to już w stosunkach z Chinami, czy Unią Europejską, bo to zbyt mocni gracze jak na negocjacje z pozycji siły. Stąd też zapewne bierze się tak głęboka niechęć obecnego prezydenta USA do tworu jakim jest Wspólnota Europejska. Wolałby z każdym europejskim partnerem dogadywać się oddzielnie.

 

Natomiast odnośnie konfliktu handlowego Stanów Zjednoczonych z Chinami, to rosnąca potęga (i to w wielu wymiarach) Państwa Środka powoduje, że do opisu bieżącej sytuacji bardzo pasuje znane powiedzenie o Kozaku i Tatarzynie. I tak też można oceniać efekty uzgodnień pierwszego etapu porozumienia. Obydwie strony potrzebowały – ze względu na politykę wewnętrzną – jakichś ewidentnych oznak, że negocjacje mogą doprowadzić do ostatecznego porozumienia. Ale jeszcze przed faktycznym podpisaniem umowy dotyczącej pierwszego etapu pojawiają się sceptyczne opinie co do skuteczności i trwałości tej części umowy.

 

Po pierwsze, jak zauważa w swym raporcie Goldman Sachs, obniżka ceł wynikająca z tych uzgodnień jest mniej więcej o połowę niższa niż pierwotnie tego oczekiwano. Realny więc wpływ na wzrost wymiany handlowej może być znacznie mniejszy niż pierwotnie sądzono. Po drugie, kwestie realizacji umowy pozostają do wyłącznej oceny obydwu umawiających się stron. Niesie to ryzyko wielu nieprozumień. Zwłaszcza w odniesieniu do ochroną własności intelektualnej, transferu technologii, czy wpływu rządu chińskiego na kurs juana. Zgodnie z zasadą unilateralizmu te potencjalne konflikty byłyby rozwiązywane bez zewnętrznego arbitrażu. Już snuje się przypuszczenia, iż w wielu sprawach Amerykanie i Chińczycy będą bardzo różnić się w ocenie wprowadzania porozumienia w życie. A w efekcie po niezbyt długim czasie negocjacje mogą znaleźć się punkcie wyjścia – z wyższymi taryfami celnymi jako narzędziem nacisku.

 

Analitycy błyskawicznie dostrzegli, że problemy mogą pojawić się przy realizacji nawet dosyć prostego – w procesie kontroli – uzgodnienia. Donald Trump już triumfalnie ogłosił, że Chiny wkrótce kupią towary rolne za około 50 mld USD. Byłby to element mocno wspierający popularność prezydenta w grupie jego najwierniejszych zwolenników – farmerów ze środkowych stanów. Ale jak ocenia Deborah Elms, dyrektor Azjatyckiego Centrum Handlu, Chińczykom będzie bardzo trudno spełnić te oczekiwania, bo oni po prostu tak wielkiej ilości żywności w tak krótkim czasie nie potrzebują. A do tego mają już podpisane umowy handlowe z innymi krajami (zróżnicowanie kierunków importu stanowiło element nacisku negocjacyjnego wobec USA) oraz są uwarunkowani regulacjami Światowej Organizacji Handlu. Dla porównania – w ubiegłym roku Państwo Środka sprowadziło towary rolne z USA za kwotę nieco ponad 13 mld USD. Kilkukrotne zwiększenie tej wielkości w krótkim czasie wydaje się mało realne, a z pewnością nieracjonalne z punktu widzenia Chin. Po co, na przykład, sprowadzać duże ilości soi – jak to wcześniej planowano, gdy miała ona być paszą w hodowli trzody chlewnej – skoro teraz wybijane są stada świń ze względu na dramatyczne rozprzestrzenianie się ASF. Deborah Elms określił kwotę 50 mld USD mianem „szalonej”, jak na chińskie realia.

 

Chińczycy nie są w stanie wchłonąć tak dużej ilości importu płodów rolnych z USA w krótkim czasie. A do sprowadzania towarów przemysłowych się nie palą, ponieważ wolą je wytwarzać u siebie. Jak racjonalnie zwiększyć wolumen i wartość towarów i surowców sprowadzanych z USA? Pozostają jeszcze perspektywy zwiększenia importu węglowodorowych nośników energii, ale gdy jest się liderem w rozwoju technologii OZE, to jaki sens ma stawianie na „brudną energię”?

 

Pewnie czeka nas jeszcze na początku stycznia feta z powodu formalnego sfinalizowania umowy pierwszego etapu. Tego wymaga polityczny marketing. Zwłaszcza po stronie amerykańskiej, ze względu na kampanię wyborczą. Ale potem przyjdzie mierzyć się z rzeczywistością naznaczoną protekcjonistycznymi ciągotami wielu polityków.

 

 

Alfred Adamiec

Private Wealth Consulting