Zwolennicy tezy od nieuchronnej kolejnej fali spadkowej na Wall Street, sięgające w okolice – albo nawet poniżej – dołka cenowego z drugiej połowy marca, wywiesili białą flagę. Widać to nie tylko w bardzo dynamicznym ruchu indeksów akcji w ostatnich dniach. Da się to zaobserwować w wypowiedziach przedstawicieli wielkich instytucji finansowych. Spektakularnym przykładem jest tu przyznanie przez szefa strategów akcji w Goldman Sachs Davida Kostina, że obecnie szacuje potencjał spadkowy dla S&P500 (^SPX, 3179.72 +1.59%, News) – w razie korekty obecnego ruchu zwyżkowego – na obsunięcia do poziomu około 2750 punktów. A to znacznie wyżej od poprzednio zakładanych poziomów wsparcia na wysokości 2400 punktów. Według analityków i strategów banku docelowy poziom obecnej fali hossy sytuuje się w okolicy 3200 punktów, czyli już bardzo niedaleko od wskazań indeksu z końca mijającego tygodnia. Natomiast według Kostina najbardziej prawdopodobny scenariusz przewiduje zakończenie bieżącego roku z indeksem 500 największych spółek w pobliżu 3000 punktów.
Mijający tydzień ujawnił szeroką rzeszę spóźnialskich, którzy koniecznie chcą się jeszcze przyłączyć do trwającej pierwszej fali hossy. Atak popytu wygląda imponująco, ale wiele wskaźników technicznych i wskaźników behawioralnych sugeruje, że z grubsza kto miał jeszcze przed większą korektą spadkową kupić akcje, już je prawdopodobnie kupił. Optymistyczne piątkowe dane z rynku pracy w USA tylko przyspieszyły ten proces i nadały mu dynamiki. Rynek jest już mocno wykupiony, co oznacza niewielkie szanse na kontynuację ruchu wzrostowego, a rosnące ryzyko poważniejszej korekty spadkowej.
Pretekstów do wspomnianej korekty można znaleźć aż nadto. Od przysłowiowego „kupuj oczekiwania, sprzedawaj fakty”, poprzez całą gamę czynników fundamentalnych, politycznych i rynkowych aż po prostą konstatację, że najważniejsze amerykańskie indeksy są na poziomach bliskich historycznych szczytów. Jakby w USA nie umierało dziennie około tysiąc ofiar epidemii, niemal 1,5 miliona było zakażonych, a odmrażanie gospodarki potrwa długie miesiące i może zostać przerwane drugą falą pandemii.
Można przypuszczać, że publiczne wypowiedzi przedstawicieli wielkich instytucji finansowych miały miejsce już po faktycznym uwzględnieniu w strategiach tych firm nowych projekcji zachowań cen akcji. Czyli, zapewne działano według zasady: najpierw rewidujemy strategię i dokonujemy zmian w portfelach inwestycyjnych. A gdy proces ten jest już mocno zaawansowany i potrzebne są nowe (obce) kapitały – do podtrzymania wzrostów cen – ogłaszamy publicznie, że wcześniej błędnie oceniliśmy sytuację i że dokonujemy przebudowy portfeli. To pobudza wyobraźnię uczestników rynku z mniejszymi kapitałami, którzy chcą podłączyć się pod trend. A de facto to właśnie oni napędzają go w jego ostatniej fazie.
Wydaje się bardzo mało prawdopodobne, aby tak przyjemne, jak dziś, niespodzianki z rynku pracy USA pojawiły się najbliższych kilku miesiącach, a nawet kwartałach. Również banki centralne raczej nie będą zaskakiwały dodatkową podażą pieniądza. Wykreowano go bowiem i tak w nadmiarze, jak na możliwości wchłonięcia go do sfery realnej bez szybko pojawiających się efektów ubocznych, na przykład inflacji. W cenach akcji zostało zdyskontowane już mocne ożywienie amerykańskiej gospodarki w II połowie bieżącego roku. A co z kolejnymi kwartałami? W jakich warunkach przyjdzie Amerykanom funkcjonować w 2021 r? Z jaką inflacją? Przy jakich rentownościach obligacji, determinujących oprocentowanie kredytów hipotecznych? I z jakim prezydentem? Już wkrótce to będą kluczowe pytania analityków akcji.
Natomiast przyszłość, mimo euforycznych obecnie nastrojów, nie wydaje się tak oczywiście optymistyczna. Wystarczy Amerykanom zerknąć przez okno na ulicę i zobaczyć na przykładzie antyrasistowskich demonstracji, jak nabrzmiewają negatywne nastroje społeczne. I wcale nie chodzi tu tylko o rasizm, ale wiele innych poważnych problemów. Takich, które z łatwością mogą negatywnie wpłynąć na makroekonomiczne parametry. Na razie napięcia społeczne są ignorowane przez rynki, bo powszechnie poszukuje się prostych analogii do roku 1968. Ale to duży błąd, bo rzeczywistość 2020 r. mocno różni się od tej sprzed pół wieku. Ignorowanie tego faktu oznacza wypieranie ze świadomości jednego z poważniejszych obecnie rodzajów ryzyka inwestycyjnego. A ryzyko to wyraźnie rośnie, niemal równolegle ze wzrostami cen akcji w ostatnich kilku tygodniach. I fakt, że duża część niedźwiedzi teraz skapitulowała i zaczęła kupować, niespecjalnie pociesza. To prawdopodobnie nie jest cierpliwy kapitał z długoterminowym horyzontem inwestycyjnym. „Twarde ręce” kupiły bowiem akcje raczej w marcu lub kwietniu albo nadal czekają na ewidentną poprawę wyników finansowych. A tak, po niedawnym gremialnym przejściu z obozu niedźwiedzi do byków, będzie miał kto i co sprzedawać w razie prawdopodobnego już w nieodległej przyszłości pogorszenia nastrojów na Wall Street.