Czym gorzej, tym lepiej! Wraca takie podejście inwestorów w USA do danych makroekonomicznych. Ostatnie informacje zza oceanu wskazują, że nawet i rynek pracy minął swój szczyt w tym cyklu koniunkturalnym. A warto pamiętać, że zarówno cykl dla rynku rynek pracy, jak i inflacji zazwyczaj są opóźnione w fazie w stosunku do cyklu tempa wzrostu o ładnych kilka miesięcy, a czasem i kwartałów.
W sytuacji ewidentnego spowolnienia gospodarki można liczyć na stymulację: fiskalną lub monetarną. Ponieważ Donald Trump możliwości stymulacyjne w sferze fiskalnej już praktycznie wykorzystał, to obecnie próbuje jedynie stymulować werbalnie FED do poluzowania polityki pieniężnej. I wszelkie dane potwierdzające proces hamowania tempa rozwoju dają mu coraz mocniejsze argumenty w tej aktywności.
Natomiast inwestorzy, zarówno na rynku obligacji skarbowych, jak i akcji, próbują wykorzystać słabsze dane ze sfery realnej do uzasadnienia swych nadziei na zbawczy wpływ ewentualnych cięć stóp procentowych na ceny interesujących ich papierów wartościowych. W takich warunkach wzrosty cen na rynku obligacji skarbowych wydają się naturalne, a oczekiwania dalszego spadku ich rentowności uzasadnione. Pojawiają się wręcz głosy, że może on zdecydowanie przyspieszyć w drugiej połowie roku i najodważniejsi analitycy (np. Chad Morganlander z Washington Crossing Advisors) widzą szanse na obniżenie się rentowności dziesięcioletnich obligacji skarbowych USA na koniec bieżącego roku do poziomów około 1,75%.
Nieco inaczej sytuacja wygląda na rynku akcji. Tutaj oczekiwania na zadziałanie luzowania monetarnego jako panaceum na bolączki sfery realnej łączą się z nadziejami, że tańszy pieniądz łatwiej i szybciej zostanie włączony do obrotu giełdowego i nie pozwoli nie tylko na bessę, ale nawet na poważniejszą korektę. Przynajmniej w tym roku. Ostatnie dni na Wall Street wskazywałyby, że to dosyć popularny pogląd.
Tymczasem specjaliści Goldman Sachs (John Waldron) i UBS (Axel Weber) ostrzegają, że to mogą być oczekiwania mocno na wyrost. Według nich rynek zbyt optymistycznie ocenia wielkość ewentualnych cięć stóp procentowych dokonywanych przez FED. A to by oznaczało, że w rzeczywistości obecnie czym gorzej w sferze realnej, tym… gorzej. Dla spółek i cen ich akcji.
Niemal zupełnie pomijaną kwestią jest obecnie siła oddziaływania luźniejszej polityki monetarnej na gospodarkę. Banki centralne stąpają bowiem od kilku lat po „ziemi nierozpoznanej”. Może się okazać, że gospodarki krajów rozwiniętych przyzwyczajone od kilku lat do dużej ilości taniego pieniądza, jak pacjent do dużych dawek silnych leków, okażą się bardzo mało wrażliwe na niezbyt pokaźne obniżenie kosztu tego pieniądza (czy naprawdę dla finansowania projektów inwestycyjnych to tak istotna różnica, czy finansuje się go przy stopie wolnej od ryzyka 2,25%, czy 1,25% w skali rocznej?), co będzie oznaczało nieefektywność tej operacji.
Gdyby obniżanie stóp procentowych było takim panaceum na schyłkową fazę cyklu koniunkturalnego, to po II wojnie światowej nie powinno być w USA żadnej recesji. Wystarczało konsekwentnie obniżać koszt pieniądza. Tym bardziej, że w drugiej połowie XX wieku i na początku XXI wieku obniżano stopy procentowe ze znacznie wyższego poziomu, więc skala tego działania była znacznie większa, a efekty w sferze realnej mocniejsze. Czyżby poprzedni sternicy polityki monetarnej, którzy nie obniżali ich do zera, byli aż tak nieroztropni, pozbawieni wiedzy, intuicji i wyobraźni?
Alfred Adamiec