W USA nadchodzą zwyżki podatków, czy jednak cięcia?
Połowa listopada zazwyczaj sprzyja snuciu rozważań, czy doświadczymy w tym roku „rajdu św. Mikołaja”, czy „Czarny Piątek i „Cyberponiedziałek” przyniosą spodziewane obroty handlowe oraz czy uda się powiększyć skalę tegorocznych wzrostów cen akcji, żeby premie za wyniki zarządzających portfelami funduszy wyglądały jeszcze okazalej. W bieżącym roku dochodzi jeszcze dodatkowe pytanie: czy przypadkiem św. Mikołaj nie zrobił falstartu i nie przyjechał o kilka tygodni za wcześnie, a w grudnie nie włączy wstecznego biegu w swoich saniach z prezentami dla giełdowych inwestorów. Poważne negatywne dywergencje na wykresach głównych amerykańskich indeksów giełdowych w połączeniu z dosyć wyraźnym stanem wykupienia skłaniają do ostrożnego podejścia względem szans na „byczy” grudzień na Wall Street.
Powoli na nastroje giełdowe zaczyna wpływać perspektywa ewentualnej zmiany władzy w Białym Domu i na Kapitolu. Na czoło wyścigu po nominację Partii Demokratycznej wysuwa się senator z Massachusetts Elizabeth Warren. Jej pomysły na sfinansowanie reformy służby zdrowia wzbudzają niechęć kręgów biznesowych, a niepokój na Wall Street. Otóż te koszty mają pokryć najbogatsi oraz korporacje – poprzez wzrost obciążających ich podatków. Oznaczałoby to przynajmniej częściowe odwrócenie reform podatkowych Donalda Trumpa z 2017 r. Szacuje się jakiej wielkości uszczerbek amerykańskim indeksom giełdowym mogłoby to przynieść. Większość estymacji oscyluje wokół 15% – 25% spadku indeksów jako bezpośredni efekt tych zmian podatkowych. Jednak dla dużej części potencjalnego elektoratu pani senator te oszacowania są niemal obojętne, bo zwyżki i spadki giełdowe w małym stopniu interesują tych wyborców. Co innego świadczenia społeczne, czy podatki od niskich i średnich płac. A tu mogą być spokojni, ponieważ Elizabeth Warren deklaruje, że koszty reformy służby zdrowia nie przyniosą „ani centa zwyżki podatku dla klasy średniej”.
W zupełnie innym kierunku idzie retoryka wyborcza Donalda Trumpa, chociaż też chce on zawalczyć o poparcie tej części amerykańskiego społeczeństwa. Dosyć niespodziewanie jego główny doradca ekonomiczny Larry Kudlow oznajmił, że prezydent poprosił go właśnie o przygotowanie pakietu zwanego „Tax Cuts 2.0”. Miałby to być zestaw obniżek i ulg podatkowych skierowanych przede wszystkim do klasy średniej. Problem z „Tax Cuts 1.0” polega bowiem na stopniowym wygaszaniu obniżek i ulg skierowanych do tej grupy społecznej. Biznes dzięki tej reformie uzyskał bezterminowe cięcia podatkowe, a pracownicy tylko na okres do 10 lat.
Jeszcze w ubiegłym roku Trump wspierał Republikanów w wyborach parlamentarnych, obiecując obniżki podatków dla klasy średniej o 10%. Obietnicy nie dotrzymał. I nie dotrzyma w tej kadencji, bo nie ma na to szans. Ani politycznych, ani ekonomicznych. Wbrew bowiem ostatnim uspakajającym oświadczeniom w Kongresie szefa FED Jerome’a Powella sytuacja budżetu USA jest naprawdę poważna, a dostępnych narzędzi do zapanowania nad ewentualnym kryzysem coraz mniej. Nie sprawdziła się zapowiedź Trumpa, że reforma podatkowa sama się sfinansuje. Ubytek dochodów budżetowych wynikający z obniżki podatków z 2017 r. nie został zrekompensowany dzięki odpowiednio dużemu wzrostowi PKB, co w efekcie miało zwiększyć wpływy podatkowe. A kraj czekają poważne wyzwania. Dług publiczny właśnie przekroczył 23 biliony USD, czyli dobija już do poziomu 107% PKB. W roku 2000, w obliczu wcale nie recesji, ale tylko spowolnienia gospodarczego, wynosił on 55% PKB. Daleka od restrykcyjnej polityka fiskalna w pierwszej dekadzie XX wieku spowodowała wzrost tego wskaźnika do 2010 r. do 91,2%. A mimo to – poza krótkim okresem 2002 -2003 – aż do 2010 roku Stany Zjednoczone doświadczały hamowania wzrostu tempa PKB. Teraz przestrzeni na taką stymulację już po prostu nie ma.
Alfred Adamiec
Private Wealth Consulting